czwartek, 4 lipca 2013

the last one .

Witam Was po dość długiej przerwie. Dziś mija miesiąc odkąd opuściłam Luizjanę, choć czas leci bardzo szybko to ostatnie chwile w Stanach mocno wyryły się w mojej pamięci i nawet czas nie jest w stanie zatrzeć tych wszystkich cudownych wspomnień. Dziś jestem już gotowa, żeby pożegnać się z Wami ostatecznie. Zaraz po samym powrocie do Polski, po kilku dniach napisałam nawet posta ale szczerze to cieszę się, że go nie opublikowałam. Był bardzo łzawy jak jakiś dramat, niektórzy z Was mogliby pomyśleć, że histeryzuję ale uwierzcie mi, że czas pożegnań był bardzo, bardzo trudny i nawet dziś na tamte wspomnienia, które są nadal intensywne łzy napływają mi do oczu i ból ściska klatkę piersiową. Tęsknię za Luizjaną, za tymi wszystkimi cudownymi ludźmi i choć mam z nimi kontakt, bo przecież FB, skype wszystko ułatwiają to wiadomości, maile, telefony, które otrzymuję sprawiają, że po prostu płaczę. Brakuje mi radości tych ludzi, ich otwartości, serdeczności, spontaniczności, wszystkiego. Niektórzy znajomi z Polski twierdzą, że moje koleżanki nie były zbyt urodziwe. Dla mnie były piękne, ja widziałam ich piękno wewnętrzne, były dobre i kochane. Postaram się przybliżyć ich postacie na tyle ile mogę.
Arianna- niesamowita osoba, pełna ciepła i optymizmu, pomimo, że ten rok był dla niej bardzo trudny, w jednym roku straciła bowiem najlepszego przyjaciela i mamę, to potrafi nadal cieszyć się życiem i pomagać potrzebującym. Od kilku lat Arianna jest wolontariuszem w kościele i każdego roku wyjeżdża na różne misje, w tym roku wyjechała do Azji pomagać kobietom, ofiarom gwałtu. Przyglądałam się jej przygotowaniom do tego wyjazdu, wierzcie, taki wyjazd to wiele wyrzeczeń. Wystarczy spojrzeć tylko głęboko w zielone, przenikliwe oczy Arianny, żeby dostrzeć jej piękno wewnętrzne. Ona naprawdę kocha ludzi.
Kelsey- moja najcudowniejsza host siostra, anioł. Jest bardzo wrażliwa i pomocna. Zresztą podobnie jak jej mama czyli moja h-mama i babcia, wszystkie kobiety w tej rodzinie to anioły. Nigdy nie podnoszą głosu, nigdy się nie kłócą, pewnie myślicie, że to niemożliwe? A jednak. Tyle dobra i życzliwości otrzymałam mieszkając w ich domu i nigdy nie słyszałam marudzenia, narzekania i nawet podniesionego głosu. Kelsey najwięcej pomogła mi szkole, wyciągnęła pomocną dłoń i poznała z ludźmi, za którymi teraz tęsknię. Ponad to jest również przebojowa . Chodziła na lekcje tańca od kiedy skończyła 6 lat . Uczyła mnie rapowania po angielsku i to było mega śmieszne. Tęsknię za naszymi rozmowami i wspólnymi wygłupami.
Sierra- najbardziej zwariowana i pozytywnie zakręcona osoba. To dzięki niej poznałam prawdziwe życie amerykańskiej młodzieży. To ona nauczyła mnie wszystkich możliwych slang- słów . Sierra uwielbia organizować różnego rodzaju imprezy, oj działo się działo. No i jej wspaniała rodzina, przyjaźni rodzice, którzy traktowali mnie jak członka ich rodziny. Mam z nimi wiele wspaniałych wspomnień.
McKenzie- bardzo pracowita, każdy weekend pracowała od 6 rano przy tym radosna, ciekawa świata. Uwielbiała robić ze mną zakupy, byłam jej doradcą modowym .
Jest wiele więcej cudownych osób , o których mogłabym napisać : Juan , Haley, Tori , Casey, Rachal , Steven ,Brooks, Josiah itp…
Wszystkie osoby mają wiele wspaniałych cech, nieznane są im zazdrość, zawiść, plotki czy też obgadywanie. Nauczyłam się od nich bardzo wiele. Dziękuję Wam za wszystkie cudowne chwile i dziękuję, że było dane mi Was poznać. Kocham Was bardzo.

Chyba jednak powinnam od tego zacząć, czyli od ostatnich dni w Stanach, jak je spędziłam?
Zacznę od zakończenia szkoły i graduation. 20 maja był ostatnim dniem w szkole i już go wcześniej opisałam. Graduation odbył się w sobotę 25 maja. W tygodniu mieliśmy wolne od zajęć w szkole ale i tak się spotykaliśmy, mieliśmy bowiem próby do graduation. Cała ceremonia była wyjątkowo uroczysta. Przybyło na nią wiele gości. Sala była ogromna i wypełniona po brzegi. Wszyscy seniors kolejno podchodzili do school principal po odbiór HS Diploma. Ja również otrzymałam certyfikat ukończenia HS. Momentem, na który czekałam najbardziej było rzucanie w górę czapek. Na żywo wygląda to niesamowicie. Było to bardzo wzruszające przeżycie. Nie odbyło się bez łez. Tego samego dnia byłam jeszcze na weselu u kuzynki Kelsey. Samo wesele trwało zaledwie parę godzin i nie było tak uroczyste jak w naszym kraju. Cieszyłam się jednak, że byłam na tym weselu, w przeciwnym razie siedziałabym cały wieczór płacząc w poduszkę.. We wtorek z h-mamą i koleżankami pojechałyśmy na Florydę. Niestety najważniejszych miejsc nie widziałam, mieszkałyśmy na zachodnim wybrzeżu w Pensacoli. Hotel był śliczny, plaże przepiękne no i chwile spędzone ze znajomymi bezcenne. Niby nic się nie działo, co byłoby godne opisania, ale był to wspaniały czas. Prawie w ogóle nie spałyśmy, spacerowałyśmy wzdłuż wybrzeża do białego rana i naszym rozmowom nie było końca. Parę dni spędzonych wspólnie na błogim lenistwie jeszcze bardziej zacieśniło naszą przyjaźń. W niedzielę byłam już z powrotem w domu. Tego dnia pożegnałam się ze swoimi hostami, ponieważ hości zaczęli przeprowadzkę. Od niedzieli zaczęły się już tylko pożegnania. W niedzielę Kelsey zorganizowała imprezę pożegnalną u nas w domu. Przyszło sporo osób, przyjechała ciocia Udona z Carlem, Carl został do rana. Było bardzo wesoło i smutno jednocześnie. Bawiliśmy się całą noc. W ostatnim czasie prawie w ogóle nie spałam. Zapamiętywałam każdą chwilę, szkoda mi było tracić czas na sen. Pożegnanie było bardzo, bardzo smutne, nie chcę do tego wracać. Dostałam mnóstwo kartek z życzeniami i drobnych pamiątek. Udona tak naprawdę nie była w stanie się ze mną pożegnać, wyszła z domu i tylko mi pomachała na pożegnanie. Napisała później do mnie z przeprosinami, że nie była w stanie inaczej się pożegnać, i że nadal jest zalana łzami. Napisała, że wyleczyła się z goszczenia Exchange Students przynajmniej na jakiś czas. Myślałam wtedy, że była to już moja ostatnia impreza ale okazało się, że nie, w poniedziałek również znajomi zabrali mnie do klubu. Kolejna nieprzespana noc ale za to jakie wspomnienia. Jak ich wszystkich nie kochać. Naprawdę głęboko w to wierzę, że nasze drogi jeszcze kiedyś się zejdą, inaczej bym oszalała. No i nadszedł wtorek, dzień mojego wyjazdu. Najsmutniejszy dzień w całej wymianie. Z bólem serca dopięłam walizki, zjadłam ostatnie śniadanie i wyruszyłam w drogę na lotnisko. Nie odbyło się bez drobnych komplikacji, pomimo, że wykupiłam dodatkowy bagaż do 32 kg to i tak okazało się, że walizki są za ciężkie. Musiałam sporo rzeczy wypakować, kilka wziąć do ręki ale ostatecznie jakoś się udało. Wylałam w ostatnich dniach tyle łez, że na lotnisku już mi ich zabrakło. Ostatnie uściski, ostatnie spojrzenie i koniec przygody. Myślę, że tak trudno mi było się pożegnać ponieważ zaprzyjaźniałam się głównie z amerykanami, pokochałam tych ludzi, a może raczej to oni mnie pokochali a ja odwzajemniałam tą miłość? Gdybym wśród swoich przyjaciół miała więcej osób z wymiany nie byłoby tak trudno, dla wszystkich nadszedłby czas pożegnań, wszyscy rozjechaliby się do swoich domów w różne zakątki świata. Moi przyjaciele pozostali w Luizjanie. Wyjechałam tylko ja.

Pierwsze dni w Polsce nie należały do wspaniałych. Prawdę mówiąc odkąd tylko po raz pierwszy na lotnisku charles de gaulle w Paryżu usłyszałam przypadkiem rozmowę Polaków wracających do kraju z mnóstwem przekleństw wiedziałam, że powrót będzie bolesny. Ta rozmowa była tak kompletnie inna od tych słyszanych w Ameryce, że to poprostu raziło. Jestem w domu, pomyślałam z żalem. Na lotnisku w Warszawie czekali na mnie dumni rodzice i to było bardzo miłe, móc przytulić się wreszcie do mamy i taty. Wywołało to nową falę wzruszeń i nie obyło się bez łez. W tym momencie uświadomiłam sobie jak bardzo za nimi tęskniłam. W domku czekali na mnie dziadkowie, ciocie, wujek i mój ulubiony kuzyn, który wspierał mnie przez cały rok. Czekały na mnie pyszności kuchni polskiej, doceniam pracę mamy ale tak naprawdę nie było żadnej potrawy, której mi brakowało w Stanach. Mój pokój był pięknie udekorowany kwiatami i balonami . Powrót do rodziny i mojego domu był bardzo miły. Ale poza tym…no cóż, nie jestem patriotką. Wszystko dookoła mnie drażniło, wszystko brzydkie i małe, okropne drogi, małe samochody, brzydkie budynki, brudne ulice. Najbardziej przykro mi było gdy trzeciego dnia od mojego powrotu pojechałam do mojej ukochanej Łodzi. Wprawdzie od zawsze wiedziałam, że Łódź nie jest najpiękniejszym miastem ale ja to miasto szczerze bardzo lubiłam i zapamiętałam je nieco inaczej. Po powrocie spojrzałam na to miasto innymi oczami i zobaczyłam obdrapane kamienice, brudne i ciasne ulice, spuściłam głowę i łzy spłynęły mi po policzkach. To był dla mnie największy szok i najgorszy dzień. Myślałam, że się nie otrząsnę. Chodziłam smutna i zamyślona, nic mnie nie cieszyło. Poza tym jeszcze ta zmiana czasu, nie zniosłam jej najlepiej. Długo nie mogłam się przestawić ze snem. No i jeszcze powrót do liceum. To tutaj zobaczyłam ogromną różnicę w podejściu nauczycieli do uczniów. Niewielu nauczycieli się ze mną przywitało, to było przykre. Przypomniałam sobie swój pierwszy dzień w HS gdzie wszyscy nauczyciele bez wyjątku pytali z uśmiechem w czym mogą mi pomóc. W Polskim liceum nie było tak kolorowo. Kontrast jest olbrzymi. Początki nie były dla mnie łatwe. Dziś jest trochę lepiej. Zaczynam na nowo układać swój świat. Mam nadzieję, że spotka mnie tutaj również wiele wspaniałych chwil choć nie sądzę, że cokolwiek jest w stanie przebić mojego ostatniego roku. Wierzę, że wrócę jeszcze do Luizjany, nie chcę żadnego innego stanu, żadnej Kalifornii czy Nowego Jorku , to w Luizjanie odnalazłam prawdziwe szczęście. Życzę każdemu przyszłemu Exchange Studentowi tylu wspaniałych i cennych doświadczeń i tylu przyjaźni ile otrzymałam ja. Nie bójcie się nowych wyzwań, teraz po tym roku już wiem, że każdy trafi jakimś dziwnym przypadkiem tam gdzie będzie mu właśnie dobrze, gdzie odnajdzie swoje miejsce i gdzie będzie szczęśliwy.



Mój pierwszy wpis na blogu jest z ostatniego dnia lipca, teraz jest już początek lipca nowego roku. Zatoczyłam pewien krąg. Rok temu o tej porze nie byłam wcale pewna czy w ogóle wyjadę, jaki stan dostanę i co przyniesie mi nadchodzący rok. Wszystko było jeszcze dla mnie wielką tajemnicą. Byłam natomiast przekonana, że mój blog będzie wspaniały, że będzie miał piękną szatę graficzną, że będę często i na bieżąco relacjonowała co u mnie. Taki miałam zamiar. Niestety nie wyszło mi to najlepiej. Czytając moje posty widzę, ile błędów popełniłam, stylistycznych i nawet ortograficznych. Uwierzcie natomiast, że bardzo trudno znaleźć czas na uzupełniane bloga, poza tym kolejne posty pisze się szybko, gdzieś w międzyczasie, ja często nie używałam do tego laptopa tylko iPhona więc wyszło jak wyszło. Dla mnie najważniejsze są doświadczenia, przeżycia a nie wygląd bloga, mimo to przepraszam, że nie zawsze byłam ze wszystkim na bieżąco. Gdybym nie miała tylu przyjaciół i tak zorganizowanego czasu to pewnie z nudów pisałabym częściej i miałabym czas na bardziej przemyślane posty i ciekawą szatę graficzną a tak mam przeciętnego bloga i cudowne wspomnienia.


'year-in louisiana' jest to zbiór moich wspomnień, tych najważniejszych, niestety nie wszystkich. Część pozostanie tylko we mnie, nie ze wszystkimi mogłam się z Wami podzielić, wszystkie jednak przywołuję tuż przed snem, kiedy zamykam oczy, kiedy leżę w ciemnościach przepływają jak fala przez moją pamięć, czuję wtedy zapach i smak Luizjany, która nadal mnie czaruje. Czaruje bo zgubiłam tam swoje serce.